Chronił papieża i prezydentów, dziś dba o mieszkańców Pietrzykowic
Tacy ludzie, jak on, pracują na pozytywny wizerunek sołtysów. Młody (zaledwie 53 lata), aktywny, o wielu pasjach. Przed laty dbał m.in. o bezpieczeństwo Jana Pawła II, czy prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, dziś zależy mu na spokoju ducha mieszkańców niewielkiej miejscowości w gminie Długołęka. Jak zaanektował 25 arów Brzeziej Łąki, dlaczego polowanie to jego pasja, gdzie nauczył się gotować i w końcu – kim jest Artur Grzybowski? Zaparzcie dobrą herbatę i poświęćcie kilka minut na historię o człowieku wielu talentów.
W 2019 roku zostałeś sołtysem niewielkich Pietrzykowic w gminie Długołęka. Twoim głównym hasłem wyborczym była poprawa bezpieczeństwa na wsi. Mamy rok 2022 i chodnik oraz progi zwalniające przy drodze głównej. Czary?
ARTUR GRZYBOWSKI: – Praca. Po prostu. Zależało mi, żeby trasa wewnątrz naszej miejscowości, będąca jednym z ciągów komunikacyjnych pomiędzy Oleśnicą, a Wrocławiem, była bezpieczna. Dziennie przez Pietrzykowice przejeżdżały setki samochodów ze znaczną prędkością. Do tragedii mogło dojść w każdym momencie. Przy współpracy z wójtem Wojciechem Błońskim oraz wicewójt Joanną Adamek zdecydowaliśmy o poprawie bezpieczeństwa w tym miejscu. Powstał chodnik łączący Pietrzykowice z Brzezią Łąką oraz progi zwalniające na trasie głównej. To był priorytet, ale to rzecz jasna nie koniec działań, a dopiero początek. Cieszę się na tak spektakularny początek.
To dalszą część kadencji możesz spędzić na hamaku. To co obiecałeś, zrobiłeś…
– Nie ja sam, zaangażowane były wspomniane osoby z gminy i niektóre z rady sołeckiej, jak choćby przewodniczący Wojciech Reszel, moja prawa ręka – osoba bez której wszystkie inwestycje nie mogłyby zostać zrealizowane w tak szybkim tempie. Praca sołtysa to tak naprawdę codzienne wykonywanie obowiązków. Odbieranie telefonów, informowanie o bieżących sprawach, spotkania sołeckie. W przyszłości mamy ambicję stworzenia centrum lokalnych spotkań w Pietrzykowicach, dlatego w tym celu musiałem zaanektować 25 arów Brzeziej Łąki (śmiech). Mówię to oczywiście z przymrużeniem oka, bo nie byłoby to możliwe bez włodarzy sąsiadującej z nami miejscowości. Wszyscy mamy jednak świadomość, że gramy do jednej bramki i inwestycja w centrum lokalnej aktywności sprzyjać będzie nam wszystkim. „Brzezia” w tym miejscu ma w planach postawienie choćby skateparku, więc musimy współpracować.
W przyszłości mamy ambicję stworzenia centrum lokalnych spotkań w Pietrzykowicach, dlatego w tym celu musiałem zaanektować 25 arów Brzeziej Łąki (śmiech). Mówię to oczywiście z przymrużeniem oka
Ciekawe co na to rdzenni mieszkańcy Pietrzykowic i Brzeziej Łąki, którzy – delikatnie rzecz ujmując – na przestrzeni lat raczej się nie spotykali w tych samych miejscach.
– Mieszkam w Pietrzykowicach od 10 lat, trafiłem tutaj bezpośrednio po kilkuletniej przygodzie zawodowej na Wyspach Brytyjskich, ale urodziłem się na Starym Mieście we Wrocławiu, a dorastałem na Osiedlu Kiełczowskim, więc znam te koneksje. Myślę jednak, że czasy, kiedy na dyskotece w remizie przysłowiowe sztachety szły w ruch, już minęły. Dziś musimy się integrować.
Np. podczas „Ulicznicy Pietrzykowickiej”, której jesteś inicjatorem?
– Na przykład. Nie ja wymyśliłem tę imprezę, a przywiozłem ją z Peterborough w Anglii. Mieszkałem na końcu jednej z ulic w tym mieście i sąsiedzi raz w roku wystawiali na jej środku stoły i krzesła i przynosili ze sobą to, co mieli w domu. Ja odpowiedzialny byłem za grilla i szybko zostałem ulubieńcem miejscowych. Zawsze miałem najwięcej jedzenia wokół siebie i chętnych to konsumowania. Dziś mamy swoją „Ulicznicę” w Pietrzykowicach.
Do twojej pasji gotowania jeszcze wrócimy, ale najpierw chciałbym zapytać o przygodę w policji. Jesteś dumny z bycia wieloletnim reprezentantem pionu kryminalnego?
– Lata pracy w wydziale kryminalnym KWP we Wrocławiu wiele mnie nauczyły i nabyte doświadczenie staram się przekładać na pracę w samorządzie. Zajmowaliśmy się sprawami trudnymi, ale również ochroną tzw. vipów, którzy przybywali na teren Dolnego Śląska. Czynnie brałem udział we wszelkiego rodzaju akcjach specjalnych, więc miałem okazję i możliwość poznać wyjątkowych ludzi – kanclerza federacji Niemiec Helmuta Kohla, prezydenta Lecha Wałęsę, premiera Józefa Oleksego, prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, czy Arcybiskupa Bartłomieja I – prawosławnego patriarchę Konstantynopola i wielu innych. Kanclerzowi Niemiec miałem nawet okazję gratulować osobiście tytułu doktoratu Honoris Causa Papieskiego Fakultetu Teologicznego we Wrocławiu, natomiast najpiękniejsze emocje związane były z ochroną papieża w trakcie pielgrzymki w naszym kraju. Ogromna odpowiedzialność.
Jak człowiek, który na co dzień rozwiązywał kryminalne historie i bronił najważniejsze postaci polskiej polityki złapał „zajawkę” na gotowanie?
– Chyba przez myślistwo, które jest moją pasją. Od razu zaznaczę, że jestem samoukiem, nie wyniosłem miłości do gotowania z domu rodzinnego. Po prostu, drobną część z tego, co upoluję, lubię przyrządzić, podglądam pana Makłowicza, czytam, eksperymentuję. Ludziom moje potrawy smakują, przynajmniej taką informację zwrotną dostaję. A to mnie mobilizuje do kolejnych działań.
Jesteś myśliwym od 26 lat. To twoja pasja, której poświęcasz sporo czasu. Jak to się zaczęło?
– Jak każdy młody chłopak musiałem przejść kilkuletnie przygotowanie do tej profesji. Jak to wygląda? Najpierw trzeba odbyć staż w kole łowieckim, który trwa rok lub dwa lata. Wtedy dostaje się dzienniczek stażysty, w którym dokumentuje się aktywność kandydata na myśliwego w postaci np. budowania ambon, remontów urządzeń łowieckich, braniu udziału w polowaniach zbiorowych (naganka), itp. Po upływie stażu i akceptacji kandydata przez osobę wprowadzającą i władze koła łowieckiego, taka osoba kierowana jest na kurs – teoretyczny i praktyczny. Jeśli młody adept myślistwa zaliczy wszystkie szczeble, staje się członkiem Polskiego Związku Łowieckiego ze wszystkimi tego konsekwencjami. Zatem to trudna i żmudna droga oraz kosztowna. Na dziś to wydatek rzędu ok. 15-20 tysięcy.
Muszę zadać to pytanie. Nie macie podczas polowania obawy, że traficie w inny obiekt niż zwierzę?
– Wiem, do czego zmierzasz, ale uwierz mi, że przypadki śmierci postronnych osób podczas polowań, to jednostkowe sytuacje. Wynikające z błędu ludzkiego z obu stron – pojawienia się w strefie polowania oraz strzału niedoświadczonego, bądź za bardzo doświadczonego myśliwego, coś w myśl powiedzenia „rutyna potrafi zgubić”. Nieszczęścia zdarzają się wszędzie, ale żeby to odpowiednio spuentować, powiem o pierwszej zasadzie obowiązującej wśród myśliwych – jeśli ktokolwiek z nas ma 0,01 % niepewności, że nie strzela do celu rozpoznanego, nie pociąga za spust. W Polsce jest około 120 tysięcy myśliwych, z czego ok 40 tysięcy seniorów, nestorów, mniej aktywnych, którzy pełnią bardziej rolę naszych mentorów. To nie jest jakaś oszałamiająca liczba, za to bardzo dobrze wyselekcjonowana i doświadczona. Tutaj naprawdę nie ma przypadku.
Hipotetyczna sytuacja. Inwazja wojsk rosyjskich przenosi się na terytorium Polski. Co robi Artur Grzybowski?
– Po pierwsze. Mam nadzieję, że nigdy do takiej sytuacji nie dojdzie. Jesteśmy w NATO, w UE i dzięki Bogu. Ale gdyby tak się stało, wybrałbym się do lasu. Tam się czuje najlepiej, ale nie podczas grzybobrania, tylko z bronią w ręku i wiedziałbym jak się z nią zachować w sytuacji zagrożenia życia i zdrowia. Wróg z pewnością miałby duże problemy, żeby ten las opuścić!
Rozmawiał
red